321 views, 5 likes, 0 loves, 10 comments, 1 shares, Facebook Watch Videos from Wyjazdowo - zapiski z podróży: I jeszcze film z wczoraj, z mostów na rzece Kwai oraz wodospadów. Usiłuję przemóc się do Read z filmu Most Na Rzece Kwai's bio and find out more about z filmu Most Na Rzece Kwai's songs, albums, and chart history. Get recommendations for other artists you'll love. Most na rzece Kwai has 12 translations in 12 languages . Jump to Translations . translations of Most na rzece Kwai. PL EN English 1 translation . The Bridge on the MOST NA RZECE KWAI: MUSZKIET ER: NA STRAŻY: Na Wawelu: Nasze miasto: nuty z neta : Tchaikov sky 5 symfony: Czajk owski 5 symfo nia: nuty-tuba : od Kocura (złego Jeszcze dziś polecamy: dramat wojenny z antywojennym przesłaniem "Most na rzece Kwai" (17:45), "Wojna wietnamska. Styczeń-czerwiec 1968" (20:30) i klasyk kombinasi warna baju dan celana yang cocok. Po raz kolejny zdecydowaliśmy się skorzystać z gotowej wycieczki. Tym razem padło na wyjazd do Kanchanaburi. Kojarzycie film Most na rzece Kwai? To właśnie dramatyczna historia ludzi pracujących w nieludzkich warunkach przy budowie linii kolejowej biegnącej tym mostem posłużyła jako jego scenariusz. Dzień 5, część 1/2 Przedstawicieli firmy, w której wykupiliśmy wycieczkę – Sun Express – spóźnił się 20 minut. W końcu jednak pojawił się poganiając nas nerwowo. Następnie zabrano nas jednym busem, by za dwie ulice kazać nam bez słowa wyjaśnienia wysiadać. Staliśmy wraz z innymi i czekaliśmy nie wiadomo na co. Gdy tak kwitliśmy na chodniku rozglądałam się dookoła. Oto co wypatrzyłam: Armani Suit i Cucci… Trzeba jednak przyznać, że jakościowo garnitury szyją w Bangkoku niezłe, więc może pomysł z nazwą zasłużony? Ekipa z firmy sama chyba do końca nie wiedziała, co z nami zrobić – okazało się, że mają problem z podzieleniem nas na mające dopiero podjechać busy. W końcu jednak z dużym opóźnieniem ruszyliśmy o 7:45. W jednej z mijanych po drodze miejscowości widziałam ciekawostkę – na pasie rozdzielającym jezdnie ustawione zostały stadka koziorożców, żyraf, jelonków i temu podobnych. Skąd ten pomysł? Może miały służyć tylko szeroko pojętej estetyce? Żyrafy jednak nijak mi nie pasowały do tej części świata. Kierowca pruł przed siebie starając się nadrobić stracony czas poprzez omijanie stania na czerwonym świetle – gdy widział, że będzie musiał się zatrzymać, skręcał i omijał tworzący się maleńki koreczek. Po jakiejś godzinie jazdy mieliśmy przymusową przerwę na stacji benzynowej. Na czas tankowania wszyscy musieliśmy opuścić samochód, więc wykorzystując przerwę rozprostowaliśmy kości. Jako że mieliśmy 10 min. postój, wykorzystaliśmy również ten czas na zakup przekąski w postaci pokrojonego i wrzuconego do foliowego woreczka przepysznego melona. Gdy po około 2 godz. dojechaliśmy do Kanchanaburi poznaliśmy od razu naszą przewodniczkę na ten dzień. Nina – tak miała na imię Tajka – była bardzo sympatyczna, pomocna i zorganizowana, jednak miałam ogromny problem ze zrozumieniem co mówi. Mam wrażenie, że Tajowie ogółem – nawet jeśli dobrze znają angielski – są czasem wręcz niemożliwi do zrozumienia. Ich akcent, przedłużanie niektórych sylab, czasami wręcz śpiewne wypowiadanie słów zlewających się w jeden ciąg komplikuje komunikację. Przed Kanchanaburi krajobraz zrobił się nieco pagórkowaty. Widzieliśmy tam liczne plantacje trzciny cukrowej i rośliny, która wygląda trochę jak szeflera. Niestety do tej pory nie udało mi się ustalić, co to też może być. Tajlandia kojarzy się obecnie z kolorowym, egzotycznym krajem pełnym najróżniejszych ciekawostek i względnie bezpiecznym. Ma jednak i ciemne karty w księdze swej historii. Z jedną z tych kart związana jest budowa kolei birmańskiej zwanej „Kolejną Śmierci”. W całą historię wgłębiać się nie będę, bo można by o tym pisać i pisać, ale fragment dotyczący Kanchanaburi warto poznać chociaż w dużym skrócie. Właśnie z tą koleją wiążą się japońskie zbrodnie z czasów II Wojny Światowej. W czerwcu 1942 roku rozpoczęto budowę torów mających połączyć Bangkok z Rangunem w Birmie. Trasa kolejowa miała mieć łącznie 415 km, a budowa zakończyć się miała już na koniec 1943 roku. Do budowy przymuszono ponad 60 tysięcy alianckich jeńców wojennych (Brytyjczyków, Holendrów, Australijczyków i Amerykanów) pojmanych w trakcie walk w Azji i na Pacyfiku oraz około 200 tysięcy w większości zmuszonych do pracy robotników z różnych azjatyckich państw – Birmy, Syjamu (dawna nazwa Tajlandii), Malajów, Indonezji, Indii, nawet Chin. Robotnicy przy pomocy prymitywnych narzędzi musieli karczować dżunglę, przebijać tunele przez litą skałę, kłaść tory, budować mosty i nasypy kolejowe. Niektóre odcinki – np. Hellfire Pass – wykuwane były przez jeńców po 18 godzin na dobę, także w nocy przy kiepskim świetle z pochodni. Spośród pojmanych aliantów przy budowie „Kolei Śmierci” zginęło w sumie ponad 12 tysięcy osób. Przez nadludzki wysiłek, niedożywienie i choroby życie stracili również azjatyccy robotnicy- liczbę tych ofiar brutalnej polityki Japończyków szacuje się na ponad 92 tys.! Dane te zaczerpnięte zostały przeze mnie z tablicy informacyjnej ustawionej przy wejściu na cmentarz wojenny, który odwiedziliśmy w pierwszej kolejności. Cmentarz wojenny Na cmentarzu wojennym pochowano finalnie blisko 7000 alianckich jeńców (z wyjątkiem Amerykanów). Ekshumowane szczątki przeniesiono w to miejsce z wielu innych miejsc niedbałego pochówku rozrzuconych w okolicy budowanego w Tajlandii fragmentu kolei. Ciała Amerykanów zabrane zostały do Stanów i tam pochowane na cmentarzu w Arlington. Azjaci jednak nigdy nie doczekali się podobnego uhonorowania. Grobami na cmentarzu wojennym w Kanchanaburi opiekuje się Komisja Grobów Wojennych Wspólnoty Brytyjskiej. Zadbany teren, z równie przystrzyżonym żywopłotem i podlewaną trawą, wypełniony małymi tabliczkami skłania do refleksji. Mieliśmy tam tylko 15 min. ale wystarczyło to, żeby pospacerować rzędami grobów, za które służą wspomniane niewielkie tabliczki z wyrytymi nazwiskami, datami czy nazwami oddziałów. Przy wielu grobach wbito w ziemię maleńkie sztuczne kwiaty maku. Nie wolno tam stąpać po tych tabliczkach oraz przechodzić nad nimi. Poruszać się można tylko wyznaczonymi alejkami – jak to na cmentarzu, warto okazać szacunek zmarłym i zastosować się do wyznaczonych reguł. Około 4 km dalej, po drugiej stronie rzeki, znajduje się cmentarz Chungkai, na którym pochowano 1700 więźniów. Następnie przejechaliśmy pod Muzeum Wojenne JEATH. Wstęp do muzeum kosztuje 40 bahtów od osoby ( – tyle, co dwie paczuszki pokrojonych owoców na targu. Przed kasą biletową obejrzeć można oryginalną lokomotywę, która ciągnęła po tutejszych torach składy pełnego amunicji pociągu. Muzeum Wojenne JEATH Muzeum założone zostało w 1977 roku przez tajskich mnichów pragnących upamiętnić budowniczych „kolei śmierci”. Nazwa muzeum – JEATH – pochodzi od pierwszych liter nazw sześciu państw związanych z tymi wydarzeniami – Japan, England, America/ Australia, Thailand, Holland. Było to dla nas pierwsze odwiedzane w Tajlandii muzeum. W środku widzieliśmy wiele zachowanych do naszych czasów eksponatów – menażki, hełmy, sztućce, niewybuchy alianckich bomb, a także zdjęcia. Zachowane zostały nawet rowery, samochody i łodzie. Szkoda tylko, że w niektórych zakamarkach było po prostu zbyt ciemno. Przyznam szczerze, że miejsce to mnie nie zainteresowało, nie wciągnęło mimo tak trudnej historii okolicy. Może to dlatego, że przywykłam do muzeów w europejskim rozumieniu tego słowa, gdzie wszystko jest świetnie wyeksponowane, poukładane i opisane, a może dlatego że myślami byliśmy już gdzieś indziej, bo za kilkanaście minut pobliskim słynnym mostem nad rzeką Kwai (a tak naprawdę Kwhae Yai) przejechać miał pociąg. Dużo osób zbiera się, żeby to zobaczyć. Jest to typowa atrakcja dla turystów, ale będąc tak blisko szkoda było to przegapić. Czasu mieliśmy zdecydowanie za mało. Z tarasu w budynku muzeum mieliśmy dobry widok na most i przechadzających się po nim ludzi. A w oddali majaczyła dziwna kolumna. Jak się później okazało, był to słup ustawiony na terenie chińskiej świątyni znajdującej się po drugiej stronie rzeki. Muzeum obejrzeliśmy szybko, po czym pędem udaliśmy się nad rzekę. Pospacerowaliśmy trochę po moście wraz z innymi (im dalej od ulicy tym mniej ludzi, warto więc uwzględnić to przy planowaniu zdjęć). W pewnym momencie zostaliśmy zaczepieni przez jakiegoś chłopaka, który poprosił nas o zdjęcie. Najpierw byłam przekonana, że chodzi o zrobienie zdjęcia jemu, ale chciał wraz z siostrą (dziewczyną?) zdjęcie z nami. Pierwszy raz spotkaliśmy się z takimi prośbami na Sri Lance. Tutaj, w tak turystycznym miejscu zupełnie się czegoś takiego nie spodziewałam… Wszyscy wkoło roześmiani niecierpliwie oczekiwali pociągu. Jedni spacerowali i robili sobie zdjęcia (most dla wygody i bezpieczeństwa turystów wyłożony został płytami), inni robili zakupy na licznych stoiskach z pamiątkami, które swoim kiczem zupełnie przesłoniły powagę miejsca. To uczucie podekscytowania również i nam towarzyszyło, ale wciąż pamiętaliśmy, że nie jest to zwykła atrakcja. Przy budowie tych torów zginęły tysiące ludzi. Każdy podkład kolejowy, każde przęsło tego mostu kosztowało czyjeś życie. Ta rozsławiona przez film „Most na rzece Kwai” długa na 346 m. przeprawa przez rzekę była jedynym żelaznym mostem spośród 300 innych estakad i wiaduktów. Po amerykańskim bombardowaniu z 1945 roku most został uszkodzony, jednak odbudowano go i w tej formie podziwiamy go dzisiaj. Warto zaznaczyć, że pierwotnie w miejscu tym znajdował się most drewniany, jednak w wyniku alianckiego bombardowania spłonął. Pierwsza konstrukcja żelazna powstała zaraz po tym zdarzeniu. Nadszedł wreszcie czas przejazdu. Pociąg miał się pojawić na torach o 10:45, jednak godzina ta minęła, dochodziła już 11:00 (11:10 mieliśmy się spotkać grupą pod muzeum), a pociągu jak nie było tak nie było. W końcu na przejeździe przez ulicę coś się zaczęło dziać. Dróżnik wyszedł na tory z czerwoną i zieloną flagą. Podeszliśmy dopytać go, kiedy będzie pociąg. Mężczyzna odpowiedział tylko, że już. Po chwili usłyszeliśmy, że skład nadjeżdża – zaraz zza zakrętu wyłoniła się lokomotywa. Wróciliśmy na most, na którym projektanci przewidzieli ruch pieszy i co kilkanaście metrów przygotowali platformy, na których można przeczekać przejazd. Niecierpliwie zerkałam na zegarek – czas się nam kończył, a pociąg jak stał, tak stał. Zaczęliśmy się niecierpliwić, bo czasu mieliśmy coraz mniej. Nie wiedzieliśmy, czy dalej stać i czekać, czy jednak spróbować zejść z mostu. Zareagował na to stojący nieopodal chłopak. Okazało się, że jest z Polski i był już wcześniej na tym moście. Według jego słów pociąg miał przejechać bardzo, bardzo powoli. W końcu maszynista otrzymał sygnał – można jechać. Dróżnik pomachał mu zieloną flagą i pociąg rzeczywiście bardzo mozolnie ruszył. Tuż przed mostem jednak ponownie się zatrzymał, tak jakby dawał czas wszystkim maruderom na schowanie się. Ostatni sygnał dźwiękowy i ruszył. Z okien wyglądali ciekawscy turyści, którzy zdecydowali się na przejazd, z platform z kolei patrzyli na skład pozostali, których zadowolił widok z zawieszonych nad wodą platform. W pociągu Gdy już przejechał, udaliśmy się biegiem na miejsce zbiórki. Nina akurat tłumaczyła, gdzie ruszamy dalej. Kolejnym punktem programu miał być przejazd dalszą częścią „Kolei Śmierci”. Wszyscy szybko zebraliśmy się do busa, by po kilkunastu minutach być na jakimś prawie zapomnianym dworcu kolejowym. Jako że zadeklarowaliśmy przejazd z biletem „special”, musieliśmy go sobie kupić. Kosztował 150 bahtów (niecałe 18 zł), w cenę wliczone było miejsce siedzące oraz napój. Nie wiem czemu, ale od rana marzyłam o gorącej herbacie… W cenie biletu normalnego jest tylko przejazd, bez gwarancji miejscówki. Nina jeszcze przed wejściem do pociągu próbowała całej grupie wyjaśnić, co gdzie i jak. Niestety wiele z tego nie zrozumiałam, ale po twarzach pozostałych członków grupy widać było, że nie tylko ja mam ten problem. Najwięcej rozumieli chyba Niemcy, którzy siedzieli obok nas. Jak się później okazało, jeden z nich ma babcię w Olsztynie. Wspominał, że każdy pobyt w Polsce kojarzy mu się głównie z pochłanianiem ogromnych ilości jedzenia :) Rozmowę przerwała nam Nina naklejając do posiadanych już naklejek (każdy uczestnik zorganizowanej wycieczki jest „oznaczony”) jeszcze jakąś zieloną przylepkę. Okazało się, że były to nasze numery miejsc w pociągu. Bilety specjalne zakupiła spora część grupy, razem z Niemcami siedzieliśmy naprzeciwko. Pozostali, którzy wykupili zwykłe bilety, jechali w innym wagonie. Razem z nami była Nina. Co chwilę podpowiadała, po której stronie powinniśmy zobaczyć jakiś widok, sama robiła zdjęcia, podsuwała pomysły. Podkreśliła, że zachwycona jest naszym aparatem. Sprzęt, który mieliśmy kosztował nas wiele wyrzeczeń i czasu, ale mogę sobie tylko wyobrażać, jak bardzo drogi był dla zwykłego mieszkańca Tajlandii przy tamtejszych zarobkach… Jechaliśmy coraz wyżej i wyżej, robiło się coraz piękniej. Za oknem palmy ustąpiły miejsca ogromnym lasom bambusowym pochylającym się nad wijącą się pod nimi rzeką. Gdzieniegdzie widziałam zwisające z gałęzi gniazda wikłaczy. Momentami naprawdę można było zapomnieć o wszystkich ofiarach, które straciły życie przy budowie tych torów. W trakcie przejazdu otrzymaliśmy wodę oraz kawę/ herbatę do wyboru. Obsługa pociągu montowała pomiędzy siedzeniami stoły, które na szybko wycierane były jakąś szmatą. Stoliki te chwilę wcześniej wyciągane był spod siedzeń. Po 50 min. nasza wycieczka się skończyła. Wysiedliśmy z wagonu w polu, wsiedliśmy do czekającego już na nas busa i pojechaliśmy na obiad, który był wliczony w cenę wycieczki. W restauracji przy drodze podano nam kurczaka z warzywami i ryżem oraz smażone jajko na białej kapuście, napój należało dokupić. Za 50 bahtów skusiliśmy się na tajskie piwo Chang. Obiad nie zakończył naszego wyjazdu, wciąż czekały na naszą grupę kolejne atrakcje. Po części dotyczącej Kanchanaburi czułam jednak ogromny niedosyt. Szkoda, że organizatorzy wycieczki przewidzieli na to miejsce tak niewiele czasu. Niby można było coś zobaczyć, ale zabrakło mi tam chwili na zastanowienie się, na przemyślenie wydarzeń z nie tak dawnej w końcu historii. Z jednej strony wygodne było to, że o nic nie musieliśmy się martwić, jednak w tym przypadku polecam zorganizowanie zwiedzania Kanchanaburi na własną rękę. Rocznik 86. Zarażona podróżniczym bakcylem od ponad 20 lat, raczej bez szans na wyleczenie. Lubiąca ciepełko miłośniczka Azji Południowo-Wschodniej oraz paradoksalnie… Islandii. W wolnej chwili zajmuje się swoimi pozostałymi pasjami jakimi są rośliny owadożerne oraz amatorsko fotografia. Cztery kroki do udanego urlopu: wyszukaj lot... ... wypożycz samochód... ... zminimalizuj swoją odpowiedzialność w razie uszkodzenia auta i ciesz się wyjazdem! Blog Wideo Programy podróżnicze i dłuższe filmy Ciekawa historia Mostu na Rzece Kwai w Tajlandii Jest takie miejsce w Tajlandii, które nie wyróżnia się ani wspaniałymi widokami, ani ciekawą architekturą, ani nawet walorami historycznymi a mimo tego przyciąga rzesze turystów. W tym miejscu chodzi bowiem o specyficzny wycinek historii, no i o film oczywiście, który ją – trudno użyć tego słowa, ale niech będzie – spopularyzował. „Most na rzece Kwai” to jeden z najważniejszych i najbardziej znanych filmów wojennych (inspiracją była książka o tym samym tytule francuskiego pisarza Pierre Francois Marie Louis Boulle). Wielokrotnie nagradzany dramat wojenny opowiada właśnie o tym miejscu. O dolinie rzeki Kwai i przełęczy o, którą walczono niemal od zawsze, od czasów Khmerów aż po inwazję Japończyków. Miejsca, które kryje jedną z najbardziej tragicznych epizodów azjatyckiej części historii Drugiej Wojny Światowej. Niestety dużo mniej znaną Europejczykom. Wideo powiązane z wpisem: Most na Rzece Kwai, Kolej Śmierci i okolice Kanchanaburi Rzeka Kwai. Podobno gdy wymiamy jej nazwę po naszemu – “KŁAJ”, Tajowie śmieją się pod nosem. KŁAJ po tajsku oznacza bowiem woła, zwierzę uważane w Tajlandii za najgłupsze. Tajowie wymawiają nazwę rzeki jako “KWEEE”. W zasadzie nic dziwnego, że się śmieją – u nas Kłaj też znajduje się na liście zabawnych nazw miejscowości, tuż obok geograficznie mniej lub bardziej odległych Wąchocka, czy Pcimia (przy czym jako Krakowianki z dziada pradziada Pcim nigdy mnie nie śmieszył 🙂 ) Wół, nie wół, Wąchock, nie Wąchock, rzeka Kwai to kawał rzeczyska! Ogólnie rzecz biorąc rozmiary rzek w Tajlandii przekraczają moje wyobrażenia o wielkości cieków wodnych. Wszystkie rzeki są tu po prostu ogromne! Taka sobie Kwai w hierarchii tajskich rzek jest może na miejscu polskiej Raby, ewentualnie Dunajca. A szerokości pozazdrościłaby jej Wisła w Płocku. Na dodatek z tak ogromnej rzeki mogę patrzeć na góry… w rankingu Polska – Tajlandia 0:1 🙂 Ok, biorąc pod uwagę dziwny system okablowania 1:1. Nasze zwiedzanie Tajlandii to zwiedzanie zdecydowanie komercyjne. Wobec tego oprócz możliwości zobaczenia miejsc, których podróżując samotnie nie zobaczylibyśmy, musimy liczyć się z atrakcjami, które niekoniecznie nas przekonują. Tak jak na przykład rejs tratwo-barako-restauracją. Płyniemy sobie spokojnie po rzece spożywając lunch, a pod sufitem wiszą ozdoby świąteczno-sylwestrowe (włączając w to srebrną kulę) mimo, że mamy właśnie kwiecień, stoliki przykryte są ceratą w niebieską kratę, a krzesła obleczono w weselne białe pokrowce i przewiązano czerwoną wstążką. Wieś tańczy i śpiewa. Istny Kłaj (z całą sympatią dla mieszkańców Kłaja). Na szczęście żarcie jak to w Tajlandii pyszne, a widoki wokół piękne! Wreszcie pokazały nam się jakieś góry – mówcie co chcecie, ale płaski krajobraz jakoś nigdzie mnie nie przekonuje. No może tylko w Holandii. Przy brzegach stoją zacumowane inne tratwy. Znów widać, że to koniec sezonu – poza naszą barką na rzece nie ma nikogo. Przypuszczam, że w styczniu, czy lutym barki płyną jedna obok drugiej. Wszyscy chcą skorzystać z tej atrakcji i podpłynąć pod jeden z najsłynniejszych mostów świata. Tajskie dzieci właśnie mają wakacje. Nasze pojawienie się w pobliżu przerywa im zabawę. Nie wiem kto jest bardziej zapatrzony – my w nich, czy one w nas. Kilku chłopców w strojach piłkarskich przysiadło na brzegu, kryjąc się przed słońcem na skrawku cienia. Wokół panuje niemiłosierny upał. Dobrze, że lekka bryza znad rzeki daje pewne orzeźwienie. Od środka orzeźwia nas Chang – tajskie piwo, dostępne również w Polsce w Lidlu 😉 Zdecydowanie lepiej smakuje jednak w Tajlandii – typowy sikacz z gorącego kraju. Postawiłabym je na jednej półce z hiszpańskim San Miguelem, który na plaży pod Barceloną smakował wyśmienicie, a w Krakowie okazał się zabarwioną na żółto wodą. Tajlandia na każdym kroku pokazuje nam swoje odmienne oblicza. Rozpadające się chaty, sklecone z byle czego… A tuż obok oszałamiające przepychem ogromne świątynie. Pierwszy raz jestem w kraju o tak niesamowitych kontrastach. Życie na rzece rządzi się swoimi prawami. Przyłapuję kelnerów na zmywaniu naczyń w wodzie zaczerpniętej prosto z rzeki… To ten moment, gdy człowiek zaczyna żałować, że nie wziął ze sobą flaszki wódki w celach dezynfekcyjnych (w Egipcie kieliszek rano i wieczorem uchronił nas przed zemstą faraona 🙂 ) Do wody wpuszcza się tu bowiem wszystko to co niepotrzebne. Zupełnie jak w Polsce. Tajlandia – Polska 2:2. Płyniemy, płyniemy, nic się nie dzieje… Wreszcie! Za zakolem rzeki pojawia się długo wypatrywany przez nas most! Most… jak most. Kolejowy. Kilka przęseł. Metalowa konstrukcja. Z głośników płynie charakterystyczne gwizdanie – ścieżka dźwiękowa z filmu. Aż wstyd się przyznać, ale chyba nigdy nie obejrzałam go w całości. Trzeba będzie nadrobić zaległości przy najbliższej okazji. Obok mostu muzeum wojenne. Do jego odwiedzenia zachęca wyjęty żywcem z epoki śmigłowiec i samolot. Helikopter kojarzy mi się z serialem MASH – specjalistą w dziedzinie lotnictwa na pewno nie jestem 🙂 Po drugiej stronie mostu stoi chińska świątynia. Chińczycy stanowią sporą mniejszość w Tajlandii – bardzo prężną, dość dobrze sytuowaną. Wzrok przykuwa ogromny posąg stojący tuż przed świątynią. Kręcimy się po nabrzeżu, przechodzimy po moście na drugi brzeg rzeki Kwai. Podobno dwa razy dziennie przejeżdża tędy pociąg. Będąc akurat na moście trzeba się wtedy schować na jednym z kilku balkoników. Na szczęście my przed pociągiem uciekać nie musimy. Czy pisałam już, że jest potwornie gorąco? Termometry pokazują około 50 stopni… Dla Europejczyka ukrop niewyobrażalny. Spacerowanie po metalowym moście w takiej temperaturze to szaleństwo. Ten upał pozwala nam lepiej zrozumieć, dlaczego budowa kolei pochłonęła tyle ofiar. No właśnie… my tu na wakacjach, a przecież przy budowie trasy kolejowej, której częścią był most, pod bestialskim nadzorem Japończyków zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Mówi się, że każdy podkład kolejowy to jedno życie. Most powinien być symbolem tragedii, a jest komercyjną ciekawostką… wstyd mi, że sama dałam się na to złapać… Niestety, mam wrażenie, że niewielu turystów odwiedzających to miejsce ma świadomość tego co się tu działo. Ludzie, w tym my, traktują most na rzece Kwai jako punkt programu do zaliczenia, kilka zdjęć, spacer na drugi brzeg i czym prędzej do klimatyzowanego autokaru. Dlatego właśnie warto odwiedzić muzeum kolei w Kanchanaburi – tam można nieco lepiej zrozumieć rozmiar japońskiego bestialstwa. Ale o tym już innym razem… Tekst piosenki: Halo, słoneczko błyska już Halo, wróć spoza gór i mórz Johnny, w ojczyste strony Miasteczko twoje w kotlinie wśród wzgórz Halo, słoneczko wschodzi nam Halo, z dziewczyną pójdziesz w tan Johnny, twój druh dozgonny I wina pełny już czeka cię dzban Halo, słoneczko świeci znów Halo, wróciłeś z wojny zdrów Johnny, w ojczyste strony Do twych zielonych parowów i wzgórz Halo, słoneczko, świeć, świeć, świeć Halo, piosenko, nieś się, nieś Johnny, zwycięski Johnny Niech serce gwiżdże szczęśliwą tę pieśń Dodaj interpretację do tego tekstu » Historia edycji tekstu The Bridge on the River Kwai1957 7,6 31 465 ocen 13 891 chce zobaczyć 7,7 11 ocen krytyków {"rate": Strona główna filmu Podstawowe informacje Pełna obsada (35) Opisy (3) Opinie i Nagrody Recenzje (3) Nagrody (32) Forum Multimedia Wideo (1) Zdjęcia (23) Plakaty (70) Pozostałe Ciekawostki (17) Powiązane (2) Newsy (15) {"type":"film","id":31647,"links":[{"id":"filmWhereToWatchTv","href":"/film/Most+na+rzece+Kwai-1957-31647/tv","text":"W TV"}]} Pełna obsada i twórcy (35) Obsada Twórcy Inne {"ids":[65521,65520,65522,65523,65524,65525,453719,65526,65527,65528,453718,444405,65529,453717,909428,909427,909426,909425,909424]} William Holden Komandor Shears William Holden Alec Guinness Pułkownik Nicholson Alec Guinness Jack Hawkins Major Warden Jack Hawkins Sessue Hayakawa Pułkownik Saito Sessue Hayakawa James Donald Major Clipton James Donald Geoffrey Horne Porucznik Joyce Geoffrey Horne André Morell Pułkownik Green André Morell Peter Williams Kapitan Reeves Peter Williams John Boxer Major Hughes John Boxer Percy Herbert Szeregowy Grogan Percy Herbert Harold Goodwin Szeregowy Baker Harold Goodwin Ann Sears Pielęgniarska w syjamskim szpitalu Ann Sears Heihachirô Ôkawa Kapitan Kanematsu Heihachirô Ôkawa Keiichiro Katsumoto Porucznik Miura Keiichiro Katsumoto Chakrabandhu Yai Chakrabandhu Vilaiwan Seeboonreaung Syjamka Vilaiwan Seeboonreaung Ngamta Suphaphongs Syjamka Ngamta Suphaphongs Javanart Punynchoti Syjamka Javanart Punynchoti Kannikar Dowklee Syjamka Kannikar Dowklee

most na rzece kwai nuty